Kino otwarte

Po co chodzić nad Wisłę?

  • Napisane przez 
Po co chodzić nad Wisłę? – 
garść impresji historyczno-literackich przy wędrówce po nowych bulwarach 
 
Woda i kamienie mówią, tylko trzeba umieć wsłuchać się w ich cichy czasem niemy szept. Każdy kamień, czy surowy, o takim kształcie jaki mu nadała natura, czy ten obrobiony ręką człowieka może nam opowiedzieć swoją historię, oraz miejsca, gdzie się go znajduje, czasem przypadkowo kopnie lub na nim usiądzie... 

Wisła to rzeczywiście  temat rzeka, Władysław Broniewski próbował to uchwycić w poetycki sposób swoim poemacie „Wisła”. Jego tragicznie zmarła córka, Anna chciała zrobić film o największej polskiej rzece. Pracowała nad tym pomysłem z rozmachem, w zbieraniu materiałów poeta pomagał jej z wielkim zaangażowaniem, wykorzystując możliwości, jakie dawała mu jego pozycja. Mój ojciec, Tadeusz Szaraniec wspominał – jako inżynier, ówczesny pracownik Instytutu Budownictwa Wodnego w Oliwie – że Władysław Broniewski wraz z córką odwiedzał ich zakład i oglądał model Wisły, który był wykonany w Instytucie przez grupę hydrologów. Nie statyczną makietę, lecz żywy model, który w małej skali próbował odtworzyć bieg wielkiej rzeki, jej „roztokowy” charakter, czyli nade wszystko kapryśny, zmienny nurt i brzegi, czasem niskie, innym razem wysokie na kilkadziesiąt metrów urwiska. W owych czasach planowano wiele zapór i tam na Wiśle, stąd taka pomoc naukowo - „dydaktyczna”. Z planowanych ponad 20 tam wybudowano – na szczęście tylko (aż) jedną we Włocławku. 

Do realizacji filmu „Wisła” też jednak nie doszło, córka poety popełniła samobójstwo. Przyczyną był jej romans z Bogdanem Czeszko, Anka – bardzo weń zaangażowana – dowiedziała się, że podobny związek długo łączył jej ukochanego z jej matką. Poeta nigdy nie pogodził się ze śmiercią Córki, napisał piękny cykl wierszy z tęsknoty za Nią, zatytułowany „Anka”, chyba bardziej przejmujący z perspektywy współczesnej wrażliwości niż tak sławione „Treny” Kochanowskiego. O Broniewskim mało się pamięta jako o liryku, dominowały – także jako lektury szkolne - jego wiersze rewolucyjne. Niedawno wydana biografia Broniewskiego,  pióra Mariusza Urbanka z jakże trafnym podtytułem „Miłość-Wódka-Polityka” pokazuje co poetę zniszczyło. Polityka zwiodła go na tragiczne manowce, Pani Wódka miała zagłuszyć ból po stracie Córki, także inne rozczarowania, ale tylko przyspieszyła śmierć. 

Broniewski – urodzony w Płocku - kochał Mazowsze, pisał o nim trafnie „O mazowiecka równino, rozpostarta szeroko”... a w innym wierszu” ani chcę ani umiem stąd odejść / tutaj z Wisłą, z wiatrami Mazowsza przeszumiało mi dzieciństwo i młodość”.  

Brzegi a raczej słynna wysoka skarpa Płocka (z katedrą gdzie jest pochowany Bolesław Krzywousty, który tu się w Płocku właśnie koronował!) jest kompletnie inna niż w nie tak odległej przecież stolicy – wyraźnie dominuje nad Wisłą. Stolica i brzegami, i architekturą i  sposobem funkcjonowania „odwróciła się tyłem do rzeki”. Dopiero od niedawna bulwary znowu żyją, i po rzece coraz więcej pływa różnego rodzaju jednostek. W Warszawie wydatna skarpa Mokotowa jest dość odległa od rzeki, tylko Stare Miasto z Zamkiem Królewskim jest widoczne z nurtu rzeki. 

Wisła warszawska ma bieg tylko z lekka regulowany, ludzie od lat próbowali nie tylko się zabezpieczyć przed katastrofalnymi nieraz wylewami i powodziami, jak też podwyższyć jej nurt (wahania sięgają nawet 8 metrów) do w miarę stałego poziomu, by był zawsze żeglowny. Wisła opiera się tym staraniom, jak zwykle robi co chce. Mówi się, że warszawska śródmiejska Wisła „płynie w gorsecie”, ale tak naprawdę tylko jeden lewy jej brzeg jest z lekka przyciśnięty betonowym murem bulwarów, prawy praski brzeg jest pokryty zielenią, a wszystkie mosty uwzględniają ten fakt, że Wisła jest głęboka i szeroka jak tylko zechce. W 2015 roku jej rekordowo niski poziom osiągnął zaledwie ok. 50 cm (choć przy tym były wypłukane głębsze „plosa”, umożliwiające pływanie promów z jednego brzegu na drugi), ale przecież ten średni poziom wody Wisły w centrum stolicy („ledwie” 1,4-1,6 metra) też dla laików może się wydawać nie za bardzo imponujący. 

Za to zawsze, nawet przy bardzo niskim stanie wody, Wisła rozlewa się szeroko, co jest stałą „deską ratunku” dla ponadmilionowej aglomeracji, bo zwłaszcza latem wietrzy i ochładza spieczoną upałem „wielką betonową pustynię”. Nie ma w tym określeniu żadnej przesady – beton i asfalt nagrzewają się do temperatury 45-50 st., a stygną niezwykle powoli, krótka letnia noc jest na to stanowczo za krótka. Połączone „starania” Wisły i Puszczy Kampinoskiej są ratunkiem dla Warszawy - „naturalna klimatyzacja” działa dzień i noc, właściwie przez wszystkie pory roku, a to dzięki północno-zachodnim wiatrom, dominującym na Mazowszu i sile nurtów największej polskiej rzeki, płynącej z południa na północ, a zbierającej czyste wody wielu dopływów i cieków. Zarośnięte brzegi, także w obrębie samej Warszawy, dokładają się w produkcji tlenu i filtrowaniu powietrza ze smogu. 

Lśniące nowością szerokie bulwary służą czemu innemu – to deptak i wizytówka stolicy. Cóż tam można i warto zobaczyć, zwłaszcza na najnowszym odcinku, który miał niedawno swoją premierę?

Muzeum Sztuki Nowoczesnej w ramach swego otwarcia pokazało  wystawę poświęconą herbowi Warszawy – postaci Syrenki. Od swoich oficjalnych narodzin (pojawiła się po raz pierwszy 7 kwietnia 1400 na pieczęciach magistratu) przechodziła ona rozmaite metamorfozy i transformacje, straciła pierwotny, groźny surrealistyczny smoczy ogon i skrzydła, przybrała wreszcie po wiekach dość uładzoną, wręcz elegancką postać półkobiety-półryby.

Można odczytać to jako metaforę, iż Warszawę zawsze tworzyli zarówno LUDZIE, jej stali mieszkańcy, jak i przybysze, niektórzy osiedlający się, inni przepływający przez to miasto – jak i WODA, czyli żywa wielka rzeka – Wisła. „Póki Wisła płynie, Polska (i Warszawa) nigdy nie zaginie”.

Tuż obok budynku muzeum można obejrzeć nietypową wielką ozdobę i maskotkę czy eksponat – ogromne podobizny ryb, który żyły i żyją w Wiśle. Króluje pomiędzy nimi wymarły już jesiotr – zarówno ze względu na wielkość, jak i niezwykły „smoczy” wygląd. Ta ryba pokryta jest wielkimi kostnymi wyrostkami, a pysk przypomina nieco kształtem paszczę monstrualnego szczupaka.

Drapieżny jesiotr wiślany wyginął z kretesem, zadecydowała o tym przede wszystkim budowa tamy we Włocławku (te ryby muszą stale dla rozrodu migrować na szlaku morze-góra rzeki). Ten ich obyczaj – tak samo czynią łososie - pozwalał naszym przodkom polować na ogromne ryby, na płyciznach, w zakolach gdzie lubiły żerować, jak i na takich rzecznych progach, jak te pod Tyńcem, nieopodal Krakowa. Zanim powstał tu klasztor istniała już od wieków osada (gdzie w gospodzie „Pod lutym turem” Henryk Sienkiewicz umiejscowił początek akcji „Krzyżaków”), od czasów neolitycznych zamieszkała przez ludzi żyjących na i dzięki Wiśle.

Wykopaliska archeologiczne w tym oraz wielu innych miejscach, odnalezione harpuny, ościenie i łuski, fragmenty pancerzy jesiotrów są dowodem, że te „smoki wodne”, megaryby były stałą zdobyczą naszych przodków. 

Ostatni wielki jesiotr wiślany został schwytany – dzięki katastrofalnej susze - w latach 60. XX wieku, była to samica o długości 4 metrów i wadze prawie 200 kg, nie mieściła się na wozie drabiniastym. Wspomina ten fakt ukochany pisarz mego dzieciństwa – Teodor Goździkiewicz, w jednym ze swych opowiadań o ludziach i zwierzętach. 

Podobną wielkość do jesiotrów osiągają wciąż żyjące w Wiśle sumy. Dlatego też  betonowy sum jest jednym z największych „okazów” tej ichtiologicznej kolekcji, będącej ozdobą nowego odcinka bulwaru – i też słusznie leży tuż obok jesiotra. Przypadek – jak zwykle najlepszy reżyser – dodał ciekawy „akcydens” do tej premiery bulwaru i kolekcji „potworów wiślanych”, otóż czerwcu 2017 roku w okolicach Mostu Poniatowskiego wyłowiono martwego już suma – o długości 2,30 metra, ichtiolodzy oszacowali jego wiek na ok. 90 lat, waga też sięgała prawie setki. Sum z Wisły, ten prawdziwy był trochę mniejszy od tego sztucznego – nabrzeżnego.

Tenże sam Pan Reżyser Przypadek sprawił, że prawie tego samego dnia podczas wycieczki nad Wisłę, przy nowej przeprawie promowej Wilanów-Wawer, znalazłem niezwykłej wielkości muszlę małża, która mierzyła ponad 30 cm, więc była rozmiarów dość sporego talerza.

Tu dodajmy, że w warszawskiej Wiśle pływa aż ponad 30 różnych gatunków ryb. Najczęściej trafia się leszcz (dość pośledni, wielce kościsty gatunek, nadający się do jedzenia, ale tylko przez skrajnie cierpliwych, mało wymagających od życia masochistów - stąd chyba przezwisko, pogardliwy epitet „leszcz”...?).

Wśród gatunków drapieżnych (jako jesiotr) dominuje właśnie sum, szlachetny (podobny do łososia) sandacz, boleń, okoń i szczupak, trafia się duży węgorz. Wśród karpiowatych prócz leszcza, jest brzana, świnka, krąp, płoć, kleń i jaź, trafiają się spore karpie i karasie srebrzyste, a tylko sporadycznie certa, rozpiór i lin. Te gatunki – acz nie wszystkie, nie cała 30-ka – są sportretowane w nabrzeżnej kolekcji. Fantazja artystów i projektantów dorzuciła do nich jeszcze – figlarne delfiny. Może z tą intencją, aby ludzie podobnie jak owe morskie ssaki równie wesoło baraszkowali na nowych bulwarach. Sprawdza się, bo dzieci szaleją wśród wodotrysków, na plaży z wysypanym piaskiem i skaczą wysoko na trampolinach.

Wędkarze  łowią ryby głównie z brzegów i betonowych „ostróg”, które w wielu miejscach z obu brzegów wrzynają się daleko w nurt Wisły. Ich poprzednicy posługiwali się nie wędkami tylko sieciami i drewnianymi łodziami, w pradawnych czasach dłubankami wykonanymi czyli wyciosanymi z jednego pnia drzewa – topoli a czasem dębu. Czasem w tej pracy posługiwano się też ciekawym narzędziem – żarem z ogniska. Drewno dębu jest twarde, żarzy się powoli, można było precyzyjnie drążyć pień do właściwego kształtu. Zwano ich nie rybakami lecz „rybitwami” (jak ptaki które żyją do dziś dni nad Wisłą warszawską), „rybołowami” – takie ptaki, świetnie polujące na ryby też można spotkać nad Wisłą. Rybitwy, rybołowy, rybacy mieszkali w miejscu do dziś zwanym Rybaki – u podnóża obecnego Nowego Miasta, tam gdzie stoi Polska Wytwórnia Papierów Wartościowych, tuż przy moście Gdańskim. Fakt pochodzenia upamiętnia nazwa „dzielniczki”, jak i mała uliczka Rybaki.

W czasie wojny, tzn. powstania warszawskiego w 1944 roku budynek PWPW był ważną silną powstańczą „twierdzą”, toczyły się tu ciężkie walki, a ich ofiarą padli i ludzie i zabudowania, rzadko tylko murowane, w większości drewniane, podczas wielu ataków rozjeżdżone w pył i drzazgi przez niemieckie „tygrysy”. Druga podobna osada ludzkich „rybitw wiślanych warszawskich” przetrwała prawie nietknięta aż do lat 90 XX wieku na bielańskich Młocinach, przytulona do wału wiślanego u podnóża skarpy-wzgórza, na której stoi podniszczony pałacyk Bruhla.

Potomek jednego z miejscowych rodów – wodniak, już wędkarz a nie „rybitwa”, kapitan jednostek pływających po Wiśle i nie tylko (pływa po kanałach Niemiec i Francji) – opowiadał mi jak to jego dziadek dzierżawił 16 km Wisły, miał swoją przystań (do której też przybijał ów sławetny „statek do Młocin”, czyli bocznokołowy statek pasażerski przywożący tu z centrum „stolycy chętnych na trawkie, piwko i muzykie”), a przed wojną łowił stale łososie a i jesiotry. Miał nawet swoje stałe targowisko przy Poniatoszczaku i długie lata po wojnie wisiał tam jeszcze hak (na wagę do ważenia ryb, które świeże, prosto z wody, jeszcze żywe kupowali warszawscy restauratorzy) zanim nie zaopiekowali się tą pamiątką obrotni złomiarze. Raz  mu (dziadkowi, rzecz jasna nie wnukowi) się trafił tak wielki okaz – istne jesiotrzysko, że w końcu sprzedał go za grosze, bo długo nie mógł znaleźć chętnego na całą sztukę.

Dziś prawdziwych łososi w warszawskiej Wiśle już nie ma, wyginęły, i wyłowione, i na skutek powojennego zanieczyszczenia wód śródlądowych, teraz są jednak odtwarzane w Polsce – ale tylko w małych nadbałtyckich rzeczkach (mają górski charakter i są czyste), oraz w paru dopływach Wisły. Może kiedyś pokonają „przepławkę” tamy we Włocławku (to coś w rodzaju śluzy dla wędrujących ryb, ale to bardzo trudna przeszkoda, znacznie gorsza od naturalnych) i powrócą na stałe do królowej polskich rzek? Ich kuzynki – trocie już się odradzają, co roku wędrują Bałtyk – Górna Wisła.

Tak więc ryby „bulwarowe” są okazją do wielu wspomnień na temat Warszawy, także i z tego powodu, że są umieszczone całkiem blisko swej można rzec  „kuzynki” z rybim ogonem – czyli warszawskiej Syrenki. Nie tylko ryby, ale i ptaki i to żywe można oglądać idąc warszawskimi bulwarami.

Warszawa to jedyna stolica europejska, w której centrum, głównie na brzegach płynącej przez nią ostatniej wielkiej europejskiej nieuregulowanej rzeki gnieździ się aż 150 gatunków ptaków. Wisła to wielka – i to tradycyjnie od wieków – ruchliwa „ptakostrada” wzdłuż której migrują ptaki z północy na południe i kraju i całej Europy, i także te które przemieszczają się w poprzek kraju i kontynentu. Dzięki temu Polska to jedyny kraj europejski w którego stolicy można zobaczyć NA ŻYWO jego HERB, GODŁO PAŃSTWOWE – czyli dzikie zwierzę będące jego symbolem narodowym od wielu wieków. Tak, to prawda i to codzienna, że bielik jest widywany nad Warszawą, ba! nawet kołuje nad Zamkiem Królewskim, poluje na wiślane ptactwo i ryby. Mały kłopot z powodu naszej wybujałej dumy narodowej można polegać na tym, że 1 – bielik nie jest biały (dorosłe ptaki mają tylko biały ogon); 2 – bielik NIE JEST ORŁEM (tylko orłanem, bliższym kuzynem jastrzębi niż tych prawdziwych orłów przednich); 3 – i tu chyba najgorsze...otóż, bielik chętnie wcina padlinę, jeden ze stołecznych orłanów pasjami zajada się przejechanymi na Wisłostradzie KOTAMI.

Wspomniany już – a niesłusznie zapomniany pisarz Teodor Goździkiewicz pięknie opisywał mazowieckie zwierzęta domowe i dzikie, krajobrazy... Ale też ludzi. Jego opowieść o Fryderyku Chopinie („Fryckowe czasy” , potem wznawiana pt. „Fryckowe lato”) w 1949 roku została przez Międzynarodowy Komitet Chopinowski arcysłusznie (!) uznana za tekst najlepiej przybliżający młodość kompozytora, wszak urodzonego na Mazowszu.

Teodor Goździkiewicz też napisał inną biograficzną opowieść o kształtowaniu się osobowości artysty, pt. „Kolory” – o Józefie Chełmońskim, malarzu uznanym za największego i najbardziej polskiego po samym Matejce. I dodajmy – najbardziej, chyba jak żaden inny najbardziej mazowieckiego.

Nikt jak on nie oddał wyglądu tych widoków, niby monotonnych krajobrazów, smaku i zapachu powietrza. A jak malował żurawie, kuropatwy, „byle jakie” polne drogi, żółte piaski, gaje, zagajniki, lasy i laski... Odwiedziłem kiedyś jego Kuklówkę, niedaleko Radziejowic. Z nadzieją zastukałem do drewnianej bramy, prosząc o możliwość rzucenia okiem na miejsca, gdzie chodził i pracował On, autor obrazów, które zawsze były i pozostaną dla mnie znacznie czymś więcej niż obrazy. Posiadłość jest do dziś dnia własnością potomków malarza. Pogonili mnie od progu, ostro jak wiejskiego kundysa, prawie że kamieniami rzucali! Zrazu było mi łyso, ale potem przypomniały się wspomnienia współczesnych Chełmońskiemu, czyli opisy jak to wielki a sławny już malarz, a odzian jak dziad, ubłocony niemiłosiernie, bo właśnie wrócił z wędrówki, chciał się zabierać do pracy a tu goście nieproszeni głowę i d..  zawracali – więc artysta „wścik się” i pogonił ich w diabły!

Doszedłem do wniosku, że przemówiły do mnie geny samego Chełmońskiego, którego emocje ponosiły z byle powodu – i już pogodnie popatrywałem na piękną aleję wiodącą do bram Kuklówki i potem podziwiałem podradziejowickie krajobrazy (a potem plenerową wielką instalację „Arka zwierząt”, Józefa Wilkonia, która stoi w przypałacowym parku w Radziejowicach, i jaką kilkakrotnie oglądałem o różnych porach dnia i roku, specjalnie tam, tylko w tym celu „pielgrzymując”)...

Tak a propos to słowo „krajobraz” jest całkiem nowe, ma ledwie dwieście lat, jego autorem jest Joachim Lelewel, znakomity XIX-wieczny historyk, warszawianin, polityk niepodległościowy, patriota prawdziwy, wielkiego kalibru. Połączył udatnie dwa słowa „kraj” i „obraz” – wtedy używano nagminnie i w mowie i w piśmie niemieckiego terminu „lanszaft” oraz paru innych. Nie ma się co obruszać – wiele baaardzo warszawskich i wiślanych miejsc, nazw ma taką cudzoziemską proweniencję. 

Belweder – to przecież belle vue d'air („piękny widok z powietrza”), Mokotów (Mon Coteau – Mój Zakątek, tak pewna magnatka nazwała swą rezydencją postawioną na XVIII-wiecznym wtedy przedmieściu Warszawy, a Żoliborz (czy też Żolibórz, jak mawiają starzy żoliborzanie) to też „makaronizm” czyli sztuczny twór językowy, neologizm oparty w całości na obcojęzycznym słowie lub zwrocie , tu dwusłownym okrzyku „jolie borge”. Otóż w XVIII wieku dworzanie króla Stasia udali się na przejażdżkę po Wiśle i na widok pustego wtedy jeszcze nie zabudowanego – a teraz żoliborskiego - , wielce zielonego a malowniczego brzegu chórem zakrzyknęli „Oh, que jolie borge!'. No i tak już zostało.

Mariensztat jest poniemiecką nazwą, Marymont – francuską. Marysieńka Sobieska, z domu d'Arquien, primo voto – Zamoyska, secundo voto – Sobieska, wprzódy dworka Ludwiki Marii (z domu Gonzaga – małżonki 2 polskich władców),  właścicielka tych terenów, nazwanych Marie Mont (a więc Góra Marii) zaprowadziła tu ogrody kwietne jako i warzywne, a także rozległe sady. Zanim je zabudowano prawie doszczętnie w XX wieku rodziły, sprzedawane na pniu bo słynące ze smaku i urody frukta rozmaite. Były tu też stawy przedzielane groblami, a włodarzami i dzierżawcami byli ogrodnicy sprowadzani z europejskich krajów, głównie Niemiec i Francyjej. 

Znany aktor warszawskich teatrów, Jerzy Bończak urodził się i tu właśnie spędzał swe dzieciństwo, a po owych groblach jeździł konno, zajeżdżając do siódmych potów a na oklep jeżdżąc poczciwą kobyłę dziadka, służącą jako kuń pociągowy do zaprzęgu, do wozu, a nie jako koń wierzchowy. W wyobraźni chłopca był to rumak rycerski i pędził na nim z wiatrem w zawody.

Wiele nazwisk, twarzy, faktów historycznych i literackich przychodzi na myśl podczas spaceru po starych i nowych bulwarach nadwiślańskich, i po brzegach nieuzbrojonych kamieniami i betonem. 

Najbardziej chyba znany obraz, sensu stricte wiślany to „Piaskarze” Aleksandra Gierymskiego. Piasek wiślany to był ważny towar codziennej użyteczności - FMCG wedle współczesnej terminologii (Fast Moving Consumer Goods). Służył do czyszczenia ulic, naczyń, gaszenia ognia w paleniskach itd. 

Tenże sam Aleksander Gierymski namalował także „Święto Trąbek” – portretujący obyczaj starozakonnych Żydów, świętujących ten dzień nad rzeką – uosabiającą biblijny Jordan. W filmie fabularnym malowanie tego widoku (malarza Aleksandra Gierymskiego grał Leszek Herdegen) niezwykle trafnie odtworzono ów widok, ze statystami w chałatach.

Warszawskie Powiśle niezwykle malowniczo odtworzył w filmowej „Lalce” Jerzy Hass – Mariusz Dmochowski jako Wokulski wędruje tą dzielnicą nędzy, z której wyrwał się na salony i wyżyny finansjery. Wyrwał się i wysferzył, ale jak wiadomo na swój pohybel, bo trafił na żywą ludzką lalkę – Izabelę Łęcką.

Wisłę warszawską i jej brzegi, skarpę opisywał, a raczej używał jako tło także sam Henryk Sienkiewicz. W nowelce „Ta trzecia” bohater, młody malarz wysferza się ,awansuje jako twórca i jako nagle majętny człowiek, bo jego obraz wygrywa wielką nagrodę na konkursie w Paryżu. Klepiący biedę malarz idąc brzegiem Wisły zauważył malowniczą scenę – galar wiozący jabłka rozbił się ,a żydowska rodzina, nader liczna – od sędziwej prababki, skurczonej we dwoje po prawnuka, idąc przez siłacza („Zwalisty bestia jak Machabeusz”) lamentuje wniebogłosy nad stratą, zebrana na brzegu, załamując ręce lub je wznosząc ku niebu. Obraz z malowniczą grupą (doszedł jeszcze pyszny koloryt zachodzącego słońca) zyskał tytuł „Żydzi z Babilonu”. Żydzi, Wisła, galary, handel, jabłka – wszystko się zgadza! 

Przypomnijmy jeszcze inny wiślane, raczej nadwiślańskie sienkiewiczianum, tym razem z „Potopu”, raczej w liczbie mnogiej sienkiewicziana, bo jest ich kilka i to ważnych wielce. Zagłoba walczący z małpami – pałac Kazanowskich stał na skarpie wiślanej, tak jak inne rezydencje magnackie powstałe jedna obok drugiej w sąsiedztwie Zamku Królewskiego w XVI i XVII wieku, tuż po tym jak Zygmunt III Waza przeniósł stolice z Krakowa do Warszawy, a i cały swój dobytek także – spławiając go właśnie Wisłą. Krakusy do tej pory mają mu to za złe, patrząc na kolumnę Zygmunta powtarzają fraszkę Sztaudyngera: „Miałeś Kraków w dupie / za karę stoisz na słupie”.

Zagłoba w „Potopie” też wspomina fakt grabienia Warszawy przez Szwedów: „ A i łupią okrutnie!” – czyli to, że wojacy Karola Gustawa wyłamują i spławiają Wisłą nawet kolumny marmurowe, wyrywane w Zamku Królewskim oraz w magnackich. 

Te skarby, zdobne elementy kamieniarki, zatopione w okresie „potopu”, wyłowiono szczęśliwie podczas rekordowo upalnego i suchego lata 2015 roku, kiedy Wisła odsłoniła swoje skarby. Szwedzi spiesząc się wywozili je drogą wodną na czym się tylko dało, na zarekwirowanych czółnach, łodziach, a potem byle jak zbijanych i kleconych tratwach. Rozbijali się niezwykle często. Inne – niezwykle cenne zabytki, chyba lepiej chronione (choćby szata koronacyjna Zygmunta Augusta!) dopłynęły cało i do tej pory zdobią szwedzkie muzea. 

Najciekawszy chyba warszawski-sienkiewiczowski- nadwiślański detal(?), prawdziwy hołd dla wyobraźni i talentu pisarza („Największego pomiędzy drugorzędnymi”, jak pisał Witold Gombrowicz) można zobaczyć do dziś dnia na praskim brzegu, tuż przy kościele przy ulicy Ratuszowej. 

Jest to prawdziwy pomnik, kamień nagrobny fikcyjnej postaci literackiej czyli Rocha Kowalskiego. Jak czytelnicy „Potopu” pamiętają, Roch Kowalski, „mąż Pani Kowalskiej” czyli szabli, został husarzem i podczas bitwy o mało co nie ubił Karola Gustawa, króla szwedzkiego. Już i wcześniej na niego i to jak groźnie nastawał! Podczas bitwy powalił już był króla z konia na ziemię, już już miał dobić, ale zdrajca Bogusław Radziwiłł pojawił się jak spod ziemi i strzałem z krócicy prosto w twarz (jak wcześniej prawie że ubił Kmicica) zabił Rocha a króla szwedzkiego zratował.

Jakże to tak?! Fikcyjna postać, prawdziwy grób? A to było tak: podczas trzydniowej bitwy pod Warszawą, jak to uczestnicy i świadkowie naoczni wspominali „pachołek jeden pokusił się z kopią na króla szwedzkiego”. Nie towarzysz husarski, jeno sługa przyboczny z pocztu (każdy husarz miał taki poczet do pomocy), ale szlachcic rodowity, pono syn starosty z Zakroczymia. Może chciał się wykazać i dlatego tak się poważył na atak niczym kamikadze? Nie zdołał jednak sięgnąć króla, bo jego „bodygard”, strzelec wyborowy zabił dzielnego Polaka jednym strzałem w głowę, ale z tyłu - z bliskiej już odległości. 

Szwedzi choć łupieżcy, mieli swój żołnierski honor, wstydzili się trochę tego faktu i tłumaczyli, że (niby) Karol Gustwa, wszak dzielny wojak, bywały w bitwach odbił kopię rapierem i sam powalił atakującego. Polacy to wyśmiali, jako bzdurę wierutną, bo to jakby kto „kapeluszem zamierzał się osłonić przed uderzeniem pioruna” – taka bowiem była siła uderzenia kopii szarżującego galopem husarza. Król kazał pochować dzielnego polskiego żołnierza z honorami, właśnie na placu przy Kościele Loretańskim, a szwedzcy rajtarzy ognia dawali nad grobem ku czci.

Centrum szabru szwedzkiego, obejmującego całe terytorium Rzeplitej, było założone na wyspie warownej u zbiegu Wisły i Narwi. Tam liczono i spisywano wszystkie łupy, wysyłano drogą wodną do Gdańska, a potem drogą morską – do Szwecji.

Ciekawe, że tę drogę wodną ewakuacji – ratunku a nie rabunku Polska skopiowała we wrześni 1939 roku. Arrasy wawelskie, także miecz koronacyjny królów polskich Szczerbiec właśnie Wisłą, cudem unikając ostrzału i bombardowania, w rekordowym tempie spławiono do Warszawy i potem ewakuowano, drogą lądową, powietrzną i morską do Anglii a potem także statkiem do Kanady. Szczerbiec był cały czas przywiązany do deski, z odpowiednią tabliczką – tak na wszelki przypadek, gdyby to jakiś U-boot  z jakiegoś „wilczego stada” łodzi podwodnych grasującego wtedy na Atlantyku jednak celnie trafił torpedą.

Jakoś nikt nie pamięta nazwisk flisaków i oryli, którzy w wyjątkowo upalny wrzesień 1939 roku i przy niskim stanie wody, a więc pomimo wielu mielizn, zdołali w sprinterskim tempie pokonać tak długi dystans i lawirować na rzece ciężkimi galarami zupełnie jak kajakami.

Właśnie – barki, galary...? O co tu chodzi a raczej pływa – i nawet spławia (ale nie w negatywnym sensie)...? Poczynając od pokoju toruńskiego, który w 1467 roku odblokował Wisłę dla Polski jako drogę wodną arterię biegnącą od gór aż do morza, a także z Litwy poprzez Niemen i Narew, a także z Ukrainy i Podola przez Bug – Narew i Wisłę aż do Morza Bałtyckiego ...na polskich wodach zaroiło się od jednostek pływających, i to o sporej ładowności, porównywalnej z obecnymi tirami. Wcześniej śmigały czółna, także dłubanki, nawet długie łodzie Wikingów, ale poczynając zwłaszcza od XVI wieku zaczął się handel na dużą skalę – drewnem i zbożem, ale nie tylko – bo nawet garnkami!

Garnkami z Iłży i okolic handlowano w całej Europie, spławiano tysiącami sztuk do Gdańska, a choć gliniane były wzmacniane polewą czynioną z minerałów rozmaitych, dlatego były trwałe – a kupczyła nimi także sama Pani Twardowska na krakowskim rynku.

By daleko nie szukać najszczytniejszego osiągnięcia Wisły, gdyby nie ów transport wodny nie byłoby Mikołaja Kopernika w Toruniu, albo i w ogóle by się nie narodził. Jego ojciec pochodził ze Śląska, przeniósł się do Krakowa a następnie do Torunia ze względu na handel miedzią oraz innymi kopalinami (ze Śląska oraz z terenów Świętokrzyskiego, stamtąd pochodziła miedź, także ołów, który pokrywa dachy katedry na Wawelu), które to cenne surowce transportowane na całe ziemie Polski Jagiellonów i Europy były właśnie Wisłą.

W Toruniu bliżej było do Bałtyku, dlatego Copernicus senior tam przeniósł swe biuro handlowe i dom. Antenat wielkiego astronoma dorobił się pokaźnego majątku, wżenił w rodzinę samego biskupa Watznerode – i dzięki temu jego potomek mógł studiować w Krakowie.

Wisłą pływały baty, dubasy, galary, komięgi, szkuty... Te nazwy nic nam nie mówią, ale widok? Można je zobaczyć na pracach wybitnego XVIII-wiecznego reportażysty czyli Imć Pana Bernardo Belotto zwanego Canaletto. Wszystko malował z natury, nie tylko budowle, ale i ludzi a takoż co pływało po wodzie – i w Wenecji, po kanałach, i w Warszawie – tu tylko po Wiśle. Niczego nie zmyślał, nie domalowywał – właśnie takie wielgachne tratwy z domkami dla flisaków, z żaglami o wielu metrach kwadratowych „pławały” Wisłą, Bugiem, Narwią , Niemnem, Wilią... Wcześniej, bo przy końcu XVI wieku opisał je Sebastian Fabian Klonowic w poemacie „Flis to jest Spuszczanie statków Wisłą i inszymi rzekami do niej przypadającymi”.

To też jest swoistego rodzaju reportaż, realistyczny choć rymowany. Każdy wodniak rozpozna opisany przez autora szlak, punkty „milowe”, znaki charakterystyczne, miejscowości, ba! nawet brzegi, choć „Flis” był wydany w 1595 roku.

Wisła stale zmienia swój bieg, ale zachowuje charakter, zawsze pozostaje sobą – jest i będzie Wisłą. Wieś Zawady – na tej wysokości zawsze były i są „zawady” czyli przeszkody, a warszawskie Bródno tak się nazywa, bo w pradawnych czasach był tu ważny bród na Wiśle, tu bowiem powstała osada (pewnie rybitw), potem gród – do tej pory można oglądać zachowane grodzisko, otoczone teraz wielotysięcznymi osiedlami, pokrytymi wysokimi betonowymi blokami.

Autor „Flisa” – Sebastian Fabian Klonowic - ponad wszelką wątpliwość popłynął wraz z flisakami, obserwował ich ciężką pracę z bliska, i choć nie znał tego słowa „romantyczne” znakomicie oddał ten rys wodnego bytowania. I takoż udatnie opisał ludzi, no i to co pływało, albo na czym oni pływali i pracowali, także takie cudeńka jak młyny nawodne, nie na brzegu stojące, stacjonarne, tylko pływające pośrodku nurtu. Służyły nie tylko do mielenia mąki, także do produkcji sukna, ubijania go na równą, trwałą warstwę, zwano je zgoła nieromantycznie – bździele.

Inne młyny wodne, nie tylko wiślane, było ich mrowie także na małych rzekach, służyły np. do mielenia prochu,  jako kowadła kuźni, produkujących narzędzia a zwłaszcza broń – wtedy zwano je „fryszerkami”. Wiele takich zakładów produkcyjnych założył w Polszcze bitny król Stefan Batory. Kule odlewano z okrągłych form, śrut robiono inaczej – z dużej wysokości wylewano na wodę roztopiony ołów, rozpryskiwał się na większe i mniejsze „krople”, które w wodzie wnet zastygały i od razu były gotowe do użytku, b nabijać nim garłacze o szerokich, lejkowanych lufach. Muszkiety i rusznice, pistolety skałkowe nabijano kulami wielkości sporego orzecha laskowego.

Podczas krótkiej wędrówki po bulwarze wiślanym, w ciągu zaledwie kilku godzin można „zobaczyć” wiele wieków historii Warszawy i Polski. Warto ją rozpocząć od Muzeum Sztuki Nowoczesnej, a zakończyć w Porcie Czerniakowskim.

Został ostatnio wyremontowany, szczyci się potężną bramą, mieści wiele nowoczesnych, motorowych łodzi, ale także można tu napotkać drewniane, odtworzone baty, barkasy, galary a nawet świeżo zbudowaną wielgachną szkutę i śmigłą, wyciosaną z jednego pnia topoli – „prehistoryczną” dłubankę... 
Arkadiusz Szaraniec